Kiedy przyjechalam tutaj do USA w 1989 roku, bylam przekonana ze wzrastanie w systemie totalitarnym nie odcisnelo na mnie pietna. Polityka odbywala sie w Warszawie, w naszym starym Krakowie pod Wawelem ( bo z okien naszego mieszkania widzielismy wieze Zygmuntowska) zylo sie kultura i edukacja, wspomnieniami galicyjskich czasow i w pogardzie mielo caly ten "system." Niestety, mysle ze system odcisnal sie jednak na wszystkich, w mniejszym lub wiekszym stopniu. Jednym z dziedzictw systemu totalitarnego u mnie jest wyuczona bezradnosc. Autorytatywne, przesiagniete duza dawka szantazu emocjonalnego wychowanie dolozylo sie bardzo skutecznie do tej zyciowej biernosci. Dlugo nosilam w sobie zal o ta emocjonalna fatalna spuzcizne. Przeszlam dluga droge ( i wydalam na tez sporo pieniedzy na roznego rodzaju lepsze i gorsze terapie) aby zrozumiec, wybaczyc i odciac sie od tego. Od pewnego czasu czuje sie pewniejsza siebia, ufam swoim instyktom, swiat widze bardziej pozytywnie, moje doly sa plytsze, czas wykaraskiwania sie z nich krotszy.
Jednak coraz czesciej lapie sie na tym ze ustalam w tej drodze rozwojewej, zatrzymalam sie na jakims etapie i nie moge ruszyc do przodu. Troche tak jak z nauka jezyka obcego - gdzies wyczytalam ze emigranci sie go ucza, zdobywaja pewien poziom ktory pozwala sie im porozumiec i zatrzymuja sie, nie starajac sie nauczyc wiecej. Ten sredni poziom pozwala im na srednie funkcjonowanie. U mnie nie chodzi o jezyk, u mnie chodzi o caloksztalt. Osiagnelam pewien poziom rozwojowy, funkcjonuje czasem sprawniej czasem mniej , ale sie nie wznosze. Stoje.
Ja nie chce funkcjonowac "srednio" . Zyje "srednio" bo czesto moja sila napedowa jest strach, a wyuczone poczucie bezradnosci przeciwdziala temu slabemu napedowi. I to nie ma nic wspolnego z zyciem zawodowym, to chodzi o caloksztalt. Brak mi konkretnych celow, obracam sie czesto w kolko, jestem slabo zorganizawana bo tak naprawde nie wierze ze jak cos sobie zaplanuje dlugofalowo to osiagne. Bo gdzies tam w swojej swiadomosci, czy tez podswiadomosci wierze ze przyjdzie cos z zewnatrz, co stanie mi na drodze, wiec po co w ogole zaczynac, po co marzyc, po co planowac. Przypominam sobie dokladnie jak moja mama mi tlumaczyla - nie nastawiaj sie zebys nie byla rozczarowana, i tak wlasnie zylam. Moja mama te leki trzymala w ryzach bardzo kontrolujaca postawa, nadmiernym porzadkiem i zorganizowaniem.
A wiec poruszam sie po tym swim zyciu ostroznie, malutkimi kroczkami, niewysoko, niedaleko, aby przy pewnym(!) upadku za bardzo sie nie potluc.
Zmienic to moge tylko jesli moje niezdrowe emocje wladuje w klatke rozumu - wiem ze to pracuje, bo duzo moich rekacji rozwiazalam tym sposobem. Kolejnym etapem rozwojowym bedzie zrozumienie co chce osiagnac, i wyznaczenia sobie dokladnej drogi i krokow milowych. To co chce od zycia jest dla mnie bardzo abstrakcyjne - duzo ostatno czasu spedzam na blogach, ktore daja mi wglad w male urywki wielu zyc, i czesto miewam reakcje - ja tez bym tak chciala, po czym znow pojawia sie kolejna reakacja , no ale tak miec nie bede.
Bardzo bledne myslenie, ktore powinno wygladac tak: "ale swietne podroze - co moglabym zrobic aby tam pojechac. Lub, ale imponujace osiagniecie - jak moglabym i ja do tego dojsc. Wiec czego tak naprawde chcialabym? Ja dla samej siebie?
1. Obracam sie ostatnio duzo wstod uduchowionych ludzi. religijnych i nie religijnych. Ludzi ktorzy maj w sobie cisze, spokoj, harmonie, jakies takie wewnetrzne, cieple swiatlo, ktore przedostaje na zewnatrz niezaleznie od tego co jest na zewnatrz. Tego chcialabym, tej ciszy sily w sobie, wyplywajacej z wiary ( a nie praktyk religijnych).
2. Chcialabym byc silna, wysportowana i pozbyc sie nadwagi. Znalezc grupe kobiet z ktora moglabym sie przygotowac do jakiego maratonu, lub tri-athletonu i przebiec takowy.
3. Przelamac lek przed publicznym mowieniem.
4. Ewentualnie zmienic prace na taka , ktora bylaby bardziej miedzynarodowa.
To sa moje, osobiste cele - kolejnym stopniem bedzie wytyczenie drogi do ich osiagniecia. W nastepnej notce:)
No comments:
Post a Comment