Ostatnio grabilam liscie, i mialam okazje spedzic troche czasu przed domem. Akurat byl przepiekny, sloneczny i prawie letni dzien, wiec wiele z moich sasiadow wyszlo na spacer. Kiedy moj B. byl maly znalam wiele osob na moim osiedlu. Teraz kiedy wyjezdzamy do pracy okolo godziny osmej, i wracamy okolo szostej, zorientowalam sie ze z wieloma nowymi najblizszymi sasiadami w ogole nie rozmawialam. A z tymi, ktorych znam, rozmawialam bardzo dawno. Marzy mi sie zorganizowanie tzw. "open house", podczas ktorego otwiera sie swoj dom dla gosci np. na pol dnia. Goscie przychodza na jak dlugo chca, i kiedy chca. Przygotowywuje sie wtedy bardzo proste przystwki, dobre wina, napoje...Moze zorganizuje taki otwarty dom w okolicach Nowego Roku...
Ale nie o tym chcialam...Jedna z moich sasiadek ma syna mniej wiecej w wieku B. Ale poniewaz jej metody wychowawcze bylo nieco staranniejsze niz moje ( bez telewizji, bez komputera, tylko zdrowe jedzenie), nie utrzymywalysmy takich bliskich kontaktow. Dlaczego?
Ja teraz sie smieje, ze sila napedowa mojego rodzicielstwa byly wyrzuty sumienia, bowiem nigdy nie mialam wystarczajaco duzo czasu, aby gotowac domowe obiady, czy tez byc voluntariuszem w szkolach u chlopcow i udzielac sie w komitecie rodzicielskim. My akurat chlopakow samodzielnych i niezaleznych mamy - co to umieli sobie i obiad ugotowac, i wyprac, i wyprasowac - ja jednak zamiast sie cieszyc z tego, zawsze odczuwalam jakis zal, ze oni troche sie tak sami chowaja, bo my pracujemy dlugie godziny. Oczywiscie z perspektywy czasu widze, ze bylo zupelnie OK - wieczorami chodzilismy na baseny, w weekendy gralismy w gry planszowe, smialismy sie, razem pracowalismy w ogrodku, robilismy zakupy, wyjezdalismy na wycieczki - funkcjonowalismy jak zgrany zespol na emigracji, pomagajac sobie nawzajem. Nasza praca umozliwila im skonczenie solidnych studiow, ktore tutaj sa platne, i z perspektywy czasu to bylo wazniejsze, niz te domowe obiady, i porzadek w domu.Dla nas byla to odpowiedni model, inne rodziny maja inny rownie odpowiedni, nie ma ani jednej metody wychowawczej, ani drugiej takiej samej rodziny. Nie ma najmniejszej potrzeby aby porownywac sie, konkurowac - to wlasnie rozbuchane EGO wpedza nas albo w kompleksy, albo zacheca do zyciowych wyscigow....
No ale wtedy oczywiscie nie rozumialam tego, i zazdroscilam moim sasiadkom, ktore gotowaly domowe obiady, byly codziennie w szkole swoich dzieci. Ich dzieci sa rownie fantastyczne, samodzielne i zadbane, koncza swietne studia - chce jedynie powiedziec ze nie bylo absolutnie zadnego powodu aby czuc sie gorsza, albo lepsza - po prostu wiele kobiet na moim osiedlu nie pracowalo, ja pracowalam. Koniec fabuly. Ale tak sie czulam, bo nasze myslenie dorabiac sobie dlugie historie, i zyje albo w przeszlosci albo w przyszlosci, zamiast widziec chwile obecna, ktora zazwyczaj jest taka jak powinna byc, i prowadzi nas do miejsca w przyszlosci, takiego wlasnie jaki ma byc, i ktory stanie sie kolejna chwila obecna taka jaka ma byc. Zazwyczaj z chwila obecna mozna sobie poradzic, gorzej jednak z tymi myslami co to probuja uporac sie z przeszloscia, lub przyszloscia, i przenosi nas do miejsc na ktore nijak nie mamy wplywu. Z jakiegos powodu moja przyszlosc zawsze jawi mi sie w katastroficznych wymiarach, i kiedy zlapie sie na tym, to po prostu mowie sobie - OK wracaj stamtad. Bedziesz sobie z tym radzic, jak ten moment nadejdzie. Coraz czesciej potrafi mnie to wyciszyc, i moge spokojnie zajac sie terazniejszoscia....
Takiego dnia nie zorganizowalabym , wole spotkania na miescie.Do domu zapraszam naprawde bliskie osoby....ale brzmi filmowo ze tak powiem.
ReplyDeleteSfabrykowana przez nasze mysli fabula...no wlasnie, sama ostatnio nad tym pracuje
zapomnialam sie podpisc Maja
ReplyDeleteMaja - ten otwarty dom to taki amerykanski zwyczaj. Rodziny sa daleko, na przedmiesciach nie ma knajp i miejs na spotkania, sasiedzi wiec zyja stosunkow blisko ze soba, zapraszaja sie. Dzieci odwiedzaja sie czesto, zostaja na noc. To specifika amerykanska :)
ReplyDelete