Wciaz jeszcze rozmyslam nad wczorajsza wizyta w schronisku. Czegos mi w tym wszystkim brakowalo? Wydajac ten obiad mialysmy ubrane rekawiczki ( przepisy tutejszego SanEpidu), i od stolu przy ktorym siedzialy mieszkanki schroniska, oddzielala nas lada. Jak kobiety podchodzily z talerzami to bylo w porzadku, bylysmy zajete, krociutko rozmawialysmy ze soba. Bardzo niezrecznie zrobilo sie gdy te kobiety usiadly do stolu, a my stalysmy wciaz za ta lada. Czulam wtedy taka wyrazna granice - ja i wy. Wyrazna seperacja pomiedzy bioracymi i dajacymi. Poniewaz w sercu moim nie odczuwalam tej seperacji, bylo mi bardzo z tym niewygodnie. Mialam mysl, aby nalozyc sobie ten obiad i usiasc tez z tymi kobietami do stolu. Powinnam byla to zrobic.
Przypomnialy mi sie pewne swieta Bozego Narodzenia, chyba 14-13 lat temu. Byl to potwornie trudny okres dla naszej rodziny. Przeprowadzilismy sie nie tak niedawno do domu na przedmiesciach Waszyngtonu. Obydwoje pracowalismy, wiec nasza sytuacja materialna byla stabilna ale tez nie mielismy na nic czasu. Garstka przyjaciol, ktora wtedy mielismy, zostala w Waszyngtonie - ja panicznie balam sie samotnych swiat. Przez dlugi okres samotne swieta (tzn nasza trojka sama przy Wigilijnym stole) kojarzyly mi sie z porazka emigracyjna. Na poczatku naszego pobytu G. pracowal w swiatki i piatki, i czesto zasypial po calym dniu pracy. (Nie za bardzo nawet byl czas na przygotowanie Wigilii. W tym wielo-wyznaniowym, wielo-narodosciowym kraju, Swieta Bozego Narodzenia trwaja jeden dzien, i nie ma tutaj az tak robudowanej tradycji obchodzenia tych swiat jak w Polsce.)
Ten Dzien Bozego Narodzenia byl wyjatkow brzydki - padal deszcz, bylo bardzo ponuro. Mimo ze mialam dom i rodzine, czulam sie przerazliwie samotnie. Na forach internetowych trwalo pieczenie piernikow, koledy, plany wyjazdowe, spotkania z rodzina, ja czulam sie bardzo ukarana ta swoja sytuacja. Probowalam cos "polskiego" stworzyc - moj M. zupelnie nie uczestniczyl w tym calym otwarzaniu tradycji i kompletnie nie umial zrozumiec tych moich pretensji i zalu ( mimo ze moj M jest najbardziej pogodnym i optymistycznym czlowiekiem na swiecie) no i w koncu udalo sie nam poklocic.
W furii zapakowalam male dziecko do samochodu, warknelam ze jade na Bozo-Narodzeniowa Msze sw. do kosciola do Waszyngtonu i cala we lzach dotarlam do bazyliki. Oczywiscie moj M. tez do nas dojechal, i pomalutku zaczelismy sie wyciszac wsrod przepieknych amerykanskich koled. Po bardzo uroczystej Mszy sw. zostalismy zaproszeni na swiateczny obiad. (Tutaj kazdy kosciol niezaleznie od wyznania ma swoja kuchnie i miejsce spotkan, gdyz spolecznosc koscielna czesto spotyka sie na posilkach, czy tez jakis wykladach.) Popatrzylismy po sobie i zdecydowalismy - Idziemy! Okazalo sie ze ten obiad przygotowany byl przez woluntariuszy dla ludzi biednych i samotnych. Pamietam ze czulam sie bardzo, bardzo niezrecznie. Musialam wtedy przyznac sama przed soba ze mimo nie-biedy materialnej jestem biedna emocjonalnie i bardzo samotna. Byl to trudny obiad. Siedzielismy przy stole z jakimis starszymi ludzmi, wyraznie ubogimi, i eleganckie panie podawaly nam obiad.Rozmowa przy naszym stole, nie za bardzo sie kroila - nasi wspobiesiadnicy nie bardzo rozumieli naszego akcentu, i byli pochlonieci jedzeniem (widac byli bardzo glodni). Resztki jedzenia chowali do toreb. Nas tez sie zapytano czy zapakowac nam nam troche jedzenia do domu. Oprocz obiadu, dostalismy tez upominek - torobke z owocami i mala plastykowa ozdobke na choinke. Zawsze wieszam ta ozdobke na drzewku swiatecznym. Z perspektywy czasu bylo to bezcenne doswiadczenie - bo zmusilo mnie do zdjecia jakiejs skorupy z siebie i przyznanie sie w sposob bardzo namacalny do swojej samotnosci i biedy emocjonalnej. Wtedy bylo to troche upokorzajace uczucie. Nie umialam na to doswiadczenie otworzyc swojego serca. Czulam sie zdecydowanie gdzies tam w glebi kims kto nie nalezal do tej scenerii - ale dlaczego? Co tak naprawde dzielilo mnie od tych ludzi przy tym swiatecznym stole? Moje ego. Moja pozorna innosc.
Pamietam ze wtedy wolalabym byc po stronie tych eleganckich pan. Wczoraj natomiast bardzo niezrecznie czulam sie po tej drugiej stronie lady. Kobiety za stolem byly rozgadane, zzyte ze soba, nie za bardzo zwracaly na nas uwage. Ben, ktory przez kilka lat chodzil ze mna do tego schroniska przypomnial mi ze kiedy bylismy tam razem, jedlismy obiad razem. Ja tego nie pamietam - ale ciesze sie ze on tak to dobrze pamieta. Pamieta tez nasz obiad w tej bazylice. Rozmawialismy na temat daru dawania - zdecydowanie lepiej byc w sytuacji gdy mozna dac, niz byc w pozycji gdy nasza sytuacja zmusza nas do brania. Korzystanie z pomocy, proszenie o pomoc moze byc jednak swietnym nauczycielem dla nas. Mnie jest bardzo trudno prosic o pomoc.... Dawanie natomiast sprawia mi przyjemnosc. Postaram sie troche odwrocic ta sytuacje, bowiem planuje rok tzw. "sabbatical", czyli urlopu od "dzialanosci". Bedzie to wyjscie z pozycji uwygodnienia dla mnie.
Pieknie opisalas takie glebokie przezycia i przemyslenia. To nie sa latwe sytuacje, ale tez jestem zdania, ze znajomosc obu stron jest bardzo cenna.
ReplyDeleteAle mi zadalas myslenie ta notka:))) Caly dzien to za mna chodzi i doszlam do wniosku, ze Ci bioracy sa rowniez dawcami, bo daja nam mozliwosc wejrzenia w siebie, a to piekny dar.
ReplyDeleteStardust - ja tez doszlam do tego samego wniosku! Ale jak napisalam to autentyczne doswiadczenie "brania" jest chyba nawet wiekszym nauczycielem, bo trudniej byc w pozycji potrzebujacego, niz dajacego. Pozycja osoby potrzebujacej, proszacej to jest tak jak pokazaniem sie troche nagim. Ja zdecydowanie z tym mam wiekszy problem...
ReplyDelete